sobota, 11 sierpnia 2012

SUKCES UCZNIA - EFEKT NIEPOŻĄDANY PRZEZ NAUCYCIELA

Nagle w moim życiu nastąpiła zmiana. Nieoczekiwanie udało mi się w atrakcyjny sposób otrzymać mieszkanie.Problem polegał na tym, że mieszkanie było w innym mieście. W zawodzie zaczęły się już kłopoty z zatrudnieniem. Nie zrezygnuję z własnego kąta po tylu latach, więc w nowym miejscu pozostaje znaleźć pracę. Rozpocząłem poszukiwania. Jeżdżę od szkoły do szkoły. Wszędzie mnie zbywają, żaden dyrektor nie ma dla mnie czasu. Sekretarki odpowiadają, że jak pracodawca będzie zainteresowany, zadzwoni. Wreszcie trafiłem do szkoły, w której każą mi poczekać. Dyrektor zaraz mnie przyjmie. Przeżywam zaskoczenie, to pierwszy szef osobiście zainteresowany rozmową  z człowiekiem, który szuka pracy. Jakiś nad wyraz ludzki pan.



Wychodzi dość wysoki postawny facet, zaprasza mnie do swego gabinetu, jest miły i uśmiechnięty.Przedstawiam  się, mówię, że przeprowadziłem się niedawno do tego miasta i dlatego szukam tu pracy. Nie znam nikogo, zrobiłem sobie listę szkół wg książki telefonicznej i odwiedzam je po kolei.W odpowiedzi słyszę:
- Widzi pan, dobrze pan trafił. Nasza szkoła to jedno z największych gimnazjów w mieście. Potrzebuję nauczycieli, jednak moja młodzież jest bardzo trudna. Nie wiem, czy pan sobie poradzi.Chodzą tu dzieciaki ze śródmieścia, dużo rodzin dysfunkcyjnych , patologicznych. Trzeba mieć silne nerwy.
- Nie boję się młodzieży - odpowiadam. 
- Radzę sobie z każdym uczniem.
- Wie pan, już wielu nauczycieli mi to mówiło, a potem po kilku dniach lub tygodniach znikali bez śladu. Rekordzistka wytrzymała jeden dzień. Po pierwszym dniu nigdy więcej się nie pojawiła.
- Proszę się nie obawiać, nie ucieknę.
- Wobec tego pozostaje nam tylko przemyśleć, jak to załatwić, aby udało mi się pana zatrudnić bez przeszkód stawianych przez urząd miasta, gdyż nie powinniśmy zatrudniać  ludzi spoza miasta.Zrobimy tak, nie wykażę zatrudnienia pana w arkuszu organizacyjnym na następny rok, a pan nie pojawi się na pierwszej sierpniowej radzie. Po prostu zgłosi się pan pierwszego września do pracy.
- No tak, z miasta będę dopiero we wrześniu, na razie mam zameldowanie w innym mieście.
- No właśnie - uśmiechnął się dyrektor.
Gdy wyszedłem, nie mogłem uwierzyć,  tak gładko poszło. Trzecia szkoła tego dnia, do której wszedłem i już mam robotę! Niesamowite!
Pracę zacząłem od trudnych grup, ale już następnego roku przyznano mi zajęcia w zespole dziewcząt, które miały ambicje, chciały coś w szkole osiągnąć. Ich potencjał był przeciętny, ale najważniejsze były ich chęci. To bardzo mobilizuje belfra do pracy. Nadeszły terminy różnych konkursów. Zacząłem przygotowania, godziny ćwiczeń po lekcjach. We wszystkich konkursach , gdziekolwiek byśmy się nie pojawiali, wszyscy nauczyciele witali mnie z "podziwem":
- No tam u was  to ponoć sam poprawczak. Wasz dyrektor wszystkim opowiada, z jaką trudną młodzieżą musicie pracować. Wejść do klasy i przeżyć to prawdopodobnie u was wielka sztuka!
- I znalazłeś kogoś, kto w ogóle zechciał wziąć udział w konkursie, nie może być!!!
Kolejny konkurs i kolejny. Zauważyłem pewną prawidłowość. Otóż wszystkie eliminacje wstępne były tak organizowane, że tworzono grupy eliminacyjne, z których zwycięzcy przechodzili do dalszych etapów. Moi uczniowie zawsze trafiali do grup, w których były dzieci z podobnych szkół - rejonowych gimnazjów o niezbyt dobrej reputacji. Gdy moi podopieczni wychodzili z grupy i trafiali do kolejnych zespołów, w których     już byli uczniowie  szczytów list rankingowych w mieście, dostawali zadyszki, zżerał ich strach, kompleksy, poczucie niższości, nierzadko mocno budowane  z powodu, delikatnie mówiąc, nonszalanckich, zachowań konkurentów. Dawano im odczuć, że są gorsi, że nie wiadomo, jakim cudem się tu znaleźli itd.
Wreszcie na tyle oswoiłem swych uczniów ze stresem konkursowym, że przyszły pierwsze sukcesy. Uczennica trafia do ścisłej czołówki, do finału, wraz z uczniami najbardziej wziętych w mieście gimnazjów i liceów. W komisji konkursowej znajdują się ludzie spoza oświaty, m.in. znana aktorka teatralna. Dziewczyna ze strachu przestaje oddychać i... zajmuje pierwsze miejsce. Po ogłoszeniu wyniku widać, że nie może uwierzyć. Podchodzi do niej dziennikarka telewizyjna, przeprowadza wywiad. Uczennica jest zszokowana.Ja wpadam w szał radości. Dzwonię do szkoły. Stary gdzieś wyszedł. Przekazuję sekretarce wiadomość, proszę o jej przekazanie dyrektorowi. Sekretarka gratuluje.
Następnego dnia widzę dyrektora. Witam go uśmiechnięty, spodziewając się jeśli już nie gratulacji, to choćby kilku ciepłych słów.Rozmowa zaczyna się od połajanki. Wspominam więc sam o tym, co zdarzyło się wczoraj.
- Och, tylu sukcesów, ile mamy w sporcie , nie będzie miał tu żaden nauczyciel. Odnosimy takie sukcesy i to z tak trudną młodzieżą - krzyczy dyrektor, nie mówiąc mi nawet dziękuję (nota bene sam uczy wuefu ).
Na tym koniec rozmowy, uczennicy nikt nie pogratulował, nikt nie zauważył jej wyniku.
Po kilku latach miałem już w szkole bliższe znajomości i swoje przyjaźnie. Koleżanka z grona to dla mnie wielki MAG dydaktyki. Jej osiągi przerastały nas wszystkich. Jej uczniowie zbierali laury w najtrudniejszych konkursach, w których startowali nie tylko gimnazjaliści, lecz także licealiści. Uczniowie tej nauczycielki byli niepokonani. I nie był to przypadek, gdyż intensywna, nad wyraz uczciwa i kompetentna praca przynosiła efekty niemal co roku. Wtedy dopiero zauważyłem, że ta kobieta z roku na rok staje się coraz bardziej nielubianą podwładną starego. O co chodzi?-myślałem. Długo nie mogłem pojąć.
Wreszcie przyszło olśnienie.
- Wiem! - wykrzyknąłem, idąc ulicą i rozmawiając o sytuacji w pracy ze znajomymi.
- Stary nie chce żadnych osiągnięć, ponieważ nie chce pokazywać, że tu można, że z tymi uczniami się da! Po co tworzyć konkurencję dla ludzi dyrektora, którzy w tym miejscu nic nie muszą i nikt nigdy nie będzie od nich wymagać wyników. Rodzicom to obojętne, rzeczywiście, przynajmniej 80% rodziców to patologia. Kuratorium i wydział edukacji nigdy się nie przyczepią, gdyż cóż więcej trzeba w takiej szkole poza dyscypliną na lekcjach? Jedynie wyników sportowych.
Jeśli przyjąć opinię żony dyrektora, którą przytoczyłem kilka postów wcześniej, że ta patologia zawsze będzie rodzić dzieci,  za prawdziwą, nie grozi nam niż demograficzny , a to tworzy prawdziwe Eldorado dla belfra. Nie pracujesz, zawsze masz robotę, wysoki procent nauczań indywidualnych, toteż nadgodzin po kokardy. Żyć nie umierać!!! Doskonały sposób na życie. Co bardziej ustosunkowani pracują dodatkowo w innych szkołach, często w godzinach nauczań indywidualnych . Rekordziści dochodzą w taki sposób do 6000 tys na miesiąc. Nie przygotowują uczniów do konkursów, nie prowadzą kółek zainteresowań, wielu lekcji z zakresu nauczania indywidualnego. Za  to intensywnie wypełniają dzienniki i piszą sprawozdania. Robota "wre". No po prostu cacy.
Mijały lata, uczniów przychodziło do nas coraz mniej. Ludzie tracili pracę. Zaczęło się robić gorąco. Kilka osób miało dość, jednak są oni zdecydowaną mniejszością. Większość nie chce nowego dyrektora, przecież  musieliby zacząć pracować!!! To już niemożliwe. Stopień demoralizacji kadry pedagogicznej w tej szkole jest tak wysoki, że zjawisko stało się nieodwracalne. Progres jest niemożliwy.
Polityka władz jest zrozumiała, nie chce również nowego dyrektora, choć wie, na czym polega działalność starego. Im dłużej będzie działał, tym szybciej zlikwidują placówkę. Chodzi o kasę. Kogo obchodziłyby losy dotkniętych patologią uczniów, którym nigdy nikt nie pokaże, jak bardzo są ważni na tym świecie. Kto zechce dać im choć odrobinę poczucia bezpieczeństwa, pełnej akceptacji, zrozumienia. Kto dostrzeże ich poranienia.
Dziś przybywają już tylko po dwie klasy pierwsze ( kiedyś było ich po 10 - 11 ). Na całym etacie pracuje już tylko 11 osób. Nie jest to byle kto. To sami ludzie "prezydenta". Dla reszty z nas praca w tym miejscu to już tylko wspomnienie. Myślę, że czują się dobrze we własnym gronie i nikt nigdy już nie będzie mącił dobrej atmosfery wysyłaniem uczniów na konkursy.
SURSUM CORDA!!!





2 komentarze: